Głos Uczelni, Wrzesień 2001, str. 10 (fragment dyskusji)

Włodzisław Duch,
Katedra Metod Komputerowych, UMK,
Grudziadzka 5, 87-100 Toruń.

Droga do piekła.

Nie znam żadnego naukowca, który sądzi, że nauka powinna być traktowana jak święta krowa. Ostatnie decyzje Kongresu USA zabraniające klonowana człowieka i używania embrionów do celów naukowych wpisują się w długą tradycję regulacji prawnych ograniczających potencjalnie negatywne skutki rozwoju naukowego. Potrzeba takich regulacji jest jasna. Co więcej, uczeni sami potrafią apelować do swoich kolegów o zaprzestanie pewnych badań. W genetyce moratoria ogłasza się niemal co dzień. W USA National Institute of Health (NIH) ma grupę zajmującą się etycznymi, prawnymi i społecznymi skutkami badań nad ludzkim genomem. Europejskie zalecenia identyfikacji żywności modyfikowanej genetycznie są wynikiem licznych dyskusji. Forest Research z Nowej Zelandii dobrowolnie powstrzymało się od testów genetycznie modyfikowanych drzew, czekając na ekspertyzę Royal Commission on Genetic Modification. Badania z użyciem ludzi lub zwierząt laboratoryjnych obwarowane są licznymi ograniczeniami i koniecznością uzyskania zgody Komisji d/s Etyki. Czy można więc twierdzić, że mamy tu do czynienia z „bałwochwalstwem nauki”, ze sprzeciwem wobec publicznej debaty?

Refleksja nad zagrożeniami jakie rodzi rozwój nauki jest bez wątpienia pożądana – w pełni zgadzam się tu z Andrzejem Zybertowiczem (GU 7-8, s. 28). Daleka stąd jednakże droga do proponowanego przez niego spowalniania nauki drogą regulacji prawnych. Zakaz klonowania człowieka to nie kwestia spowalniania nauki tylko uznawania pewnych fundamentalnych wartości. Nie wyobrażam sobie regulacji prawnych zabraniających matematykom i fizykom rozwijania np. dynamiki nieliniowej, bo może się ona przyczynić do zbyt szybkiego rozwoju telekomunikacji (jedną nitką światłowodu można przesłać tysiące programów telewizyjnych). Rozwój nauki napotyka na dostatecznie dużo barier w naszym kraju. Dodawanie do tego prawników kontrolujących naukowców pachnie horrorem, znanym z opowiadań science fiction, w których specjalne oddziały policji niszczą nielegalnie działające komputery by kontrolować rozwój nauki.

Bardzo chciałbym zobaczyć rzeczywisty bilans zysków i strat, do jakich doprowadził rozwój nauki. Martwimy się nie tym, jak przeżyć kolejną epidemię dżumy lub przetrwać przednówek, ale tym, co będzie z Ziemią za 100 lat na skutek efektu cieplarnianego. Być może bez ludzkiej działalności mięlibyśmy wówczas kolejną epokę lodowcową, ale tego nie potrafimy przewidzieć bo nauka jeszcze się tak daleko nie rozwinęła. Nawet w raju człowiek nie był do końca zadowolony. Niezadowolenie jest naszym naturalnym stanem, zmusza nas do poszukiwania zmian, lepszych rozwiązań. Niezadowolenie może być konstruktywne, ale też i destruktywne. Próba szczegółowej regulacji prawnej rozwoju nauki wydaje mi się destruktywna. Skutki działania prawa powinny być przewidywalne – tymczasem nawet w tak prostych zagadnieniach jak podatki prawnikom nie udaje się tego osiągnąć. Czy prawo może rozwijać się szybciej niż nauka? Czy polepszy to jakość życia? Nie sądzę. Czy jesteśmy wstanie ocenić zyski i straty? Będę wdzięczny za konkretne analizy socjologiczne.

Czy nauka istotnie „wywraca nasze wizje dobrego życia” (A.Z, GU 7-8, s. 28)? Czy prawnicy takie wizje tworzą i jakie to wizje? Niedawno zapytałem się pewnego prawnika, dlaczego w ostatnich latach tak skomplikowano regulacje prawne i komu to ma służyć. Prawnik był szczery aż do bólu i odpowiedział wprost: przykro mi, że musimy tyle na was zarabiać ale inaczej prawnicy nie byliby potrzebni! Zabagnianie prawa wydaje mi się bardzo niebezpieczne. Przypuśćmy, że w sposób demokratyczny, np. w drodze referendum, zaczniemy ustalać, jakie dziedziny nauki należy rozwijać, a jakich zakazać lub spowolnić. Bez zrozumienia nauki będziemy działać w oparciu o przesądy. Powrócimy do gotowania na wolnym ogniu, zlikwidujemy anteny nadawcze i telefony komórkowe (jestem za), a medycynę zastąpimy bioenergoterapią, naturalną i zdrową. Prawnicy w pierwszym rzędzie zakażą wówczas refleksji nad nauką, gdyż porównanie z innymi krajami, w których będzie się ona szybko rozwijać, zrodzi niepotrzebne frustracje. Czy taki ma być kierunek naszego rozwoju?

Czy istnieje negatywny związek pomiędzy poczuciem szczęścia a poziomem rozwoju nauki i technologii? Bardzo w to wątpię. Badania socjologiczne nad poczuciem szczęścia jasno to pokazują. Zapytajmy się ludzi w różnych krajach, czy ogólnie czują się: nieszczęśliwi (1), niezbyt szczęśliwi (2), dość szczęśliwi (3), czy też bardzo szczęśliwi (4). Około roku 1995 średni rezultat dla Białorusi wynosił 2.41±.0.71, Rosji 2.50±.0.71, Armenii to 2.55±0.72, Polski 3.01±.0.63, a dla USA 3.40 ±0.61, a więc na poziomie szczęśliwi+. Podobnie wysoki wskaźnik ma większość krajów rozwiniętych Europy. Wnioskuję stąd, że jak na razie nauka nie bardzo pogarsza nasze samopoczucie. Oczywiście takie zabawy socjologiczne nie powinny służyć do wyciągania uproszczonych wniosków. Najwyższe poczucie szczęścia mają np. mieszkańcy Wenezueli, 3.47±0.63. Na nieco inaczej sformułowane pytanie, „czy zadowolony jesteś ze swojego życia”, Wenezuelczycy dają znacznie bardziej pesymistyczne odpowiedzi, na poziomie 2.45±1.08, Boliwijczycy poniżej 2.0 a mieszkańcy krajów rozwiniętych nadal powyżej 3.0, np. Duńczycy 3.65±0.51. Wyniki badań nad poczuciem satysfakcji seksualnej w różnych krajach pokazują, że przodują tu Indie a na ostatnim miejscu jest Hong Kong. W tym przypadku odpowiedzialna jest jednak chyba tradycja (w Indiach Kamasutra jest nadal popularną lekturą). Za marne pozycje krajów afrykańskich w tej kategorii też nie winiłbym nauki, gdyż okropna tradycja kastracji kobiet nie jest z pewnością wynikiem masowego wprowadzenia noży laserowych do chirurgii.

Próbuję zrozumieć przyczyny narzekań na zbyt szybki rozwój nauki. Załóżmy, że chodzi nam o dobro społeczne i mamy szlachetne intencje. Niestety takimi intencjami wybrukowana jest droga do piekieł. Intencje członków maoistowskiej grupy Spartakus, popularnej wśród kontestujących studentów w latach 1960, też były szlachetne. Mój kolega Paul Tavan, obecnie profesor Uniwersytetu Ludwiga Maximiliana w Monachium, był kiedyś członkiem tej grupy. W pokoju, który u niego wynajmowałem kilkanaście lat temu był duży regał z książkami klasyków komunizmu i maoizmu. Poczytałem sobie o rewolucji kulturalnej w Chinach; był to niezły horror. Grupa Spartakus działała w bardzo destruktywny sposób. Zapytałem się kolegi dlaczego wstąpił do takiej organizacji. Odpowiedział, że dla młodych ludzi z końca lat 1960 była to ucieczka od przeszłości, odcięcie się od resztek nazizmu. Czy obecna krytyka nauki może być zbyt silną reakcją na scientyzm społeczeństw totalitarnych? Z drugiej strony przywódcy Spartakusa mieli nadzieję, że ich rewolucja „ogarnie ludzki ród” a oni staną się jego przywódcami. Uświadomienie sobie tego mechanizmu dążenia do władzy przyczyniło się do upadku tej organizacji.

Być może schemat jest więc prosty: zaatakujmy naukę jako źródło naszych problemów. Po pierwsze, przyniesie to nam rozgłos, wywoła ożywione dyskusje i prasa chętnie o takich rzeczach napisze. Po drugie, jeśli uda się nam doprowadzić do powstania mechanizmów kontroli nad nauką to my będziemy pociągać za sznurki. U podstaw takiego działania tkwią różne dążenia, które trudno sobie uświadomić. Nie jestem psychoanalitykiem więc nie zamierzam nikomu przypisywać takich ukrytych pragnień. Przyczyny naszych własnych działań nie zawsze są dla nas samych zrozumiałe. Człowiek nie jest komputerem działającym w oparciu o racjonalnie zaprojektowany program. Nie wszystkie zachowania dają się wyjaśnić w oparciu o narracyjnie spójny komentarz (zaangażowana jest w to jedynie część naszego mózgu, związana ze zdolnościami językowymi), część jest przejawem podświadomych dążeń, które nie poddają się werbalizacji.

Zajmuję się bardziej konkretnymi, prozaicznymi zagadnieniami. Dlatego zamiast prowadzić dyskusję na poziomie utopijnej wiary w mądrość prawników wolałbym konkretne propozycje zmian polityki naukowej. Przysłuchiwałem się w lipcu kilku dyrektorom National Science Foundation w Waszyngotnie, instytucji prowadzącej aktywną politykę nie metodą kija, ale marchewki. Interdyscyplinarne programy bio-info-neuro mogą liczyć na naprawdę duże pieniądze. U nas nawet bez prawników tradycja nakazuje zajmować się dobrze zdefiniowaną dziedziną, w której mamy już Rady Naukowe. Byłoby dobrze tych amerykanów jakoś powstrzymać bo za parę lat nie będziemy już mieli o czym rozmawiać ...